poniedziałek, 7 maja 2012

Rozpaczliwy list do Redakcji

Trzeba przyznać, że apel by informować nas o zjawiskach paranormalnych przyniósł niemal natychmiastowy efekt.
Kilka godzin temu otrzymaliśmy list Pani Janiny z Sosnowca. Za zgodą autorki ujawniamy jego treść:

"Szanowna Redakcjo!
na Waszego bloga trafiłam dosłownie przypadkiem, chociaż sama nie wiem czy wierzyć w takie przypadki. Starałam się znaleźć kogoś, kto mógłby mi pomóc, cokolwiek doradzić. 
Boję się rozmawiać o tym z ludźmi, żeby nikt nie posądził mnie, że jestem wariatką. 

Dwadzieścia lat temu kupiłam dom w Będzinie, przy ulicy Małachowskiego. Kupiliśmy go za pieniądze wspólnie zaoszczędzone z mężem. Wtedy wydawało mi się, że uśmiechnęło się do nas szczęście, bo nie mieliśmy łatwego życia. Dom znajduje się nad rzeką Przemsza i był jak na tamte czasy bardzo tani. W pierwszej chwili myśleliśmy, że to przez rzekę. Żartowaliśmy nawet, że jak będzie powódź to nas zaleje (dom znajduje się w miejscu gdzie teren jest niemal poniżej linii rzeki, gdyby nie wały pewnie to miejsce byłoby rzeczywiście zalane).

Nasza radość nie trwała długo. Już pierwszej nocy obudziłam się, słysząc, że na małym stryszku ktoś chodzi. Łaził i łaził, uporczywie. Obudziłam męża i poprosiłam, żeby sprawdził, co tam się dzieje. 

On również słyszał te kroki, nie mogło to być więc złudzenie! Brzmiało to tak, jakby ktoś uparcie chodził w koło. Wiem jak to brzmi, ale tak właśnie było.

Bardzo żałuję, że poprosiłam męża o pójście na górę. Myślę, że właśnie wtedy coś się stało. Kroki ucichły, ale mąż po powrocie był bardzo blady. Wyglądał jakby coś zobaczył, ale bał się o tym powiedzieć.

Kilka dni później wydarzyła się największa tragedia w moim życiu. Mąż zniknął, a jego ciało wyłowiono dopiero po kilku dniach z rzeki. Nie wierzę, że był to wypadek! To był maj, a on świetnie pływał, więc nawet gdyby jakimś cudem wpadł do wody, na pewno by się uratował!

Czułam, że ten przeklęty dom jest w to jakoś zamieszany. 

Nie mogłam tam już wytrzymać, bałam się strasznie. Każdej nocy słyszałam, że na strychu ktoś jest. Nie miałabym jednak za nic odwagi, żeby tam pójść.

Opuściłam ten dom i przeprowadziłam się do malutkiej kawalerki w Sosnowcu, którą wynajmuję do tej pory. Przez lata próbowałam sprzedać ten dom, wiele razy, bez skutku. Jest w nim coś, co odstrasza ludzi. Wynajęłam go kiedyś robotnikom, którzy śmiali się z takich rzeczy. Miałam nadzieję, że dorobię trochę grosza do renty. Byli to trzej silni, zdrowi mężczyźni. Już pierwszej nocy uciekli z domu w panice. 

Poprosiłam księdza, choć bałam się, że mnie wyśmieje. Ale przyszedł, pomodlił się, wykropił pomieszczenia święconą wodą. Dziwna sprawa - na strych nie mógł się dostać. Zamek zablokował się i w żaden sposób nie można było go otworzyć. 

Działania księdza jednak nic nie pomogły, wręcz przeciwnie. Hałasy stały się jeszcze głośniejsze, przygasało światło, a najgorsze było uczucie czyjejś obecności, bardzo złej. 

Jestem zrozpaczona. Mam dom, a żyję jak nędzarka. Próbowałam rozpytać sąsiadów, ale wszyscy jakby nabrali wody w usta. Kolejny ksiądz poproszony o pomoc powiedział, żebym poszła do psychiatry.

Może wy moglibyście mi jakoś pomóc? Co robić w takiej sytuacji?

Janina"


Muszę przyznać, że jestem tą relacją wstrząśnięty. Może ktoś z Państwa miał podobną sytuację? W najbliższym czasie nasza Redakcja będzie konsultować się z ekspertami i zamieści odpowiedź. 

Czekam na Wasze opinie.

Redaktor